poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Tyłem do słońca, przodem do księżyca, maską w stronę wiatru - czyli szlak do Turcji przez Krym i Mołdawię


Malienkaja prieambuła


Idąc z tzw. duchem czasu postanowiłem zaprezentować sprawozdanie z podróży na Krym i do Stambułu w formie bloga. W obliczu niezmiernej skąpości czasu postanowiłem skorzystać z niektórych tylko elementów właściwych dla tej formy wypowiedzi, niektóre zaś odrzucić. Skorzystałem z prawa do odrzucenia starań o literacką wartość wypowiedzi oraz odpuszczenia sobie tzw. uwag ogólnych. Odrzuciłem natomiast standardowy format czasowy blogowania, zamieszczając tylko jeden wpis, wstecznie opisujący wszystkie dni podróży. Zainteresowanych zapraszam do lektury, pisania komentarzy, dyskusji, obrzucania autora błotem i wszystkiego tego co zwykło się robić w internecie.

Całość pozwolę sobie zadedykować Oliemu, bez którego inicjatywy i starań podróż ta nigdy by się nie odbyła.

Kraśny

Pierwsza krew, 3 sierpnia, czyli dzień pierwszy

Zaczęło się jak zwykle banalnie - od spotkania (jeszcze przed koncertem) na warszawskim dworcu. Już nawet jednak początkowy plan wsiadania do pociągu jadącego do Łańcuta zostać musiał przeimprowizowany na nieco inny, ale ostatecznie cała czwórka znalazła się bezpiecznie w przedziale. Pierwsza krew (z rozdrapanego ucha) poszła jeszcze zanim pociąg ruszył z Warszawy Centralnej. Dalej było już tylko lepiej.

W płackartnym, czyli dzień drugi

O wyboistym świcie wysiedliśmy na dworcu (peronie) w Łańcucie. Czas oczekiwania na przesiadkę na pociąg do Przemyśla został wykorzystany na przejrzenie gazety "Futbol news" w świetle wstającego dnia oraz zakupienie ostatniej świeżej polskiej gazety w przydworcowym kiosko-sklepie (pełniącym zarazem funkcję baru, w którym miejscowi o szóstej rano pokrzepiali się zimnym piwem - wiadomo, męczący, wtorkowy poranek).

O ósmej rano byliśmy w Przemyślu. Na peronie spotkaliśmy grupkę Żydów, potem ostatnia polska toaleta, ostateczne doformowanie grupy wyjazdowej (czwórka stała się piątką) i busik już "mknie" w stronę granicy w Medyce. Jeszcze po polskiej stronie w kieszeni ląduje kamyk (mały, biały, otoczony obtłuczoną zaprawą) i przyjmuje doniosłą rolę "ukrytego tchnienia ojczyzny" na daleką wyprawę.

Po stronie ukraińskiej zgarnia nas od razu miejscowa inicjatywa gospodarcza i oferuje podwózkę do Lwowa za całkiem sensowną cenę. Nieduża rezerwa czasowa do pociągu na który bilety kupiliśmy ponad miesiąc wcześniej, a także uszczuplenie jej o jedną godzinę po przejściu na GMT+3 powodują, że zgadzamy się bez większego kapryszenia. Po drodze rozmowa o przygotowywaniu ukraińskich dróg do mistrzostw Europy 2012 i po godzinie jazdy znajdujemy się pod lwowskim dworcem. W jednym z przydworcowych barów "leci" pierwsze oficjalne piwo z toastem "za wyjazd", ceny oczywiście horrendalne niskie, potem jeszcze wymiana waluty i w dorohu.

Na peronie piątka staje się ósemką - spotykamy trójkę przyjaciół z miasta królewsko-papieskiego, którzy całkiem przypadkiem też wybierają się na Krym i którzy będą nam towarzyszyli przez najbliższe kilka dni. Na pociąg Lwów-Symferopol biletów nie mają, ale dogadanie się z prowadnicą (pociągowy odpowiednik stewardessy - przy szerokim rozumieniu tego terminu) skutkuje udostępnieniem jakiś utajonych miejsc. My zajmujemy wykupione wcześniej miejsca w sąsiednim wagonie i wczesnym popołudniem ruszamy. Podróż będzie trwała 26 godzin (odległość w linii prostej między Lwowem a Symferopolem wynosi 945 kilometrów)

Wagon płackartny (z czterech istniejących, drugi "od dołu" standard na ukraińskich kolejach) jest po prostu kuszetką, ale bez zamykanych przedziałów - nie ma po prostu drzwi, a w "korytarzu" są jeszcze dwa dodatkowe miejsca do spania. Standard jest oczywiście ukraiński, ale obsługa pociągu dba o wszystko - rozdaje pościel, zamyka łazienki na czas postoju na stacjach, przygotowuje wrzątek. Pełna kultura.

"Otwartoprzedziałowość" ma też te niebanalną zaletę, że idąc wzdłuż wagonu siłą rzeczy widzi się wszystko to, co robią ekipy jadące w kolejnych przedziałach. Do "bachtinowskiej wędrówki w szekspirowskiej mgle przez kręgi dantejskiego piekła" jest oczywiście daleko, ale szybko staje się jasne, skąd bierze się nośność metafory podróży.

W wyniku tych wędrówek ponownie reintegrujemy się do ósemki i rozpoczyna się jazda przez step przy akompaniamencie gitary i piwa. Do tego stopnia, że rano jedna z wysiadających współtowarzyszek podróży zapyta: -Wy oddychat' ili z kanciertami?

Istotnym punktem są też te stacje na których pociąg zatrzymuje się na dłużej, tj. na jakieś 15 minut. Te kwadranse są eksplozjami kupieckiej gorączki, bo sprzedawcy na peronach mają czasu mało, a towaru (płynnego też) do sprzedania wiele.

A wieczorem gaszone jest światło i wszyscy grzecznie kładą się spać.

Tych nieskończonych lądów..., czyli dzień trzeci

Przedpołudnie i wczesne popołudnie wygląda z grubsza tak samo - piwo i gitara. Zaoczyliśmy (chyba) Dniepr, a jakiś czas potem wjechaliśmy już na Półwysep Krymski. Na stacji w Dżankoj wysiadamy, ale tym razem nie po to by kupić jedzenie i piwo, ale po to by po raz pierwszy odetchnąć Krymem. Odgadnięcie jego istoty zajmuje w zasadzie kilka sekund: Krym = południe + Sowiety.

Rozwijając nieco to równanie: chodzi o to, że o wyjątkowości Krymu świadczy to, że jest on unikalną syntezą dwóch pierwiastków, które nigdzie indziej chyba ze sobą w mariaż nie wchodzą. Pierwszym z nich jest południowość - słońce tu jak w Grecji, trawa spalona jak w Chorwacji, a klimat i zapach taki jak nad Mare Nostrum. Drugim elementem jest zsowietyzowanie - tego chyba wyjaśniać nie trzeba. Mieszanka jest doprawdy zadziwiająca, ale jeszcze dla przykładu: peron w Dżankoj - z jednej strony torów spalona słońcem, brunatna ziemia i rozkoszne świerszcze, z drugiej - potworne betonowe ni to piramidy, ni to budynki (czy radzieckie budynki mogą nie mieć okien?). Po kwadransie postoju ruszamy dalej.

Wczesnym popołudniem wysiadamy na dworcu w Symferopolu, będącym głównym komunikacyjnym węzłem Krymu. Jak się później okaże, we wszystkich autobusikach (marszrutkach) i trolejbusach kursujących po Krymie są permanentne problemy miejscami, a czasem także problemy ze znalezieniem w ogóle właściwego połączenia. Natomiast z każdej, nawet najbardziej zapadłej dziury kurs do Symferopola znajdzie się zawsze. To tłumaczy też, dlaczego ścisk i tłum na symferopoliańskim dworcu jest aż tak potworny. Wiadomo - Krym za czasów Sajuza był docelowym punktem dla wszystkich wczasowiczów i ten obyczaj Ukraińcom i (przede wszystkim!) Rosjanom pozostał.

Po dwóch godzinach jedziemy już podmiejskim pociągiem (elektriczką) do Bakczyseraju. Podróż umila na zespół (gitarzysta, akordeonista, wokalistka-tamburynistka) przygrywający za "co łaska". Niestety nasi koledzy wyposażeni w gitarę nie dają się namówić do pójścia w ich ślady (może portfele po prostu jeszcze zbyt pełne, jak to na początku podróży?).

W Bakczysaraju "wyhacza" nas na dworcu babuszka i proponuje nocleg u siebie. Część w pokojach, my w namiotach na podwórku. Po prawie dwóch dobach podróży można zaznać wreszcie epifenomenu czystości.

Potem siadamy przy stole w ogrodzie, nad nami winorośle plączą się siatkach, i "wieczór kołysze się zamaszyście".

Ale my ludzie prości, mamy szaleństw dosyć
Szklanka pełna wróży, długi wspólny wieczór...

Popas w Bakczyseraju, czyli dzień czwarty


Od rana zwiedzamy. Najpierw sławny Pałac Chanów, potem Czufut Kale - liczące sobie kilkanaście stuleci skalne miasto. Pięknie, prawie jak w Meteorach. Zwiedzamy karaimską medresę, a w drodze powrotnej pomnik "wiecznej sławy obrońcom Krymu".

Popołudniu ustalamy z naszymi gospodarzami, że najlepszym rozwiązaniem będzie nie jechać na wieczór do Jałty, ale przespać u nich drugą noc i wyjechać dopiero rano. W ten sposób unikniemy przyjazdu do drogiej i mało przyjaznej backpackersom Jałty o późnej godzinie wieczornej.

Spełniony sen antyesencjalisty, czyli dzień piąty

Rano zwijamy obóz, myjemy się i idziemy na wokzał. W warunkach relatywnie niedużego ścisku pokonujemy te kilkadziesiąt kilometrów do Jałty. Przedzieramy się przez góry, w końcu ukazuje się Morze Czarne. Entuzjazm wzbudza drogowskaz "Jałta 45".

Ten pierwszy przejazd marszrutką ustala nam zasady podróżowania tym środkiem lokomocji na cały tydzień. Odtąd zawsze będziemy się starać od razu po przyjechaniu do miejscowości x, kupować bilety na następny dzień do następnej miejscowości. Są bowiem permanentne problemy z miejscami, a kto nie ma biletu ten podróżuje na stojąco, albo nie jedzie w ogóle.

Sama Jałta jest wielkim, tłocznym i drogim kurortem. Pełno tu wszystkich i wszystkiego - od najdroższych hoteli do starszej pani, której pomogliśmy wynieść torbę z autobusu. Jak się okazało, nie było to wcale takie łatwe, bo w torbie były kartofle dla rodziny. Chyba na cały miesiąc, bo torba ważyła dobre 40 kilogramów.

Z dworca idziemy ku morzu. Mijamy targowisko z zadziwiającą ilością owoców i warzyw (nigdy w życiu nie widziałem tyle arbuzów naraz!), kupujemy pyszny i jeszcze ciepły chleb. Docieramy na nadmorski deptak, nad którym niepodzielnie króluje Włodzimierz Ilicz. Chłopcy wykonują "Jałtę w Jałcie", ale chodzenie po prośbie za "hrywną dla muzykantów" nie przynosi rezultatów. Potem idziemy do maleńkiej cerkwi zagubionej wśród budek z piwem "Krym". Zapalamy świece.

Z chwilą dotarcia do Jałty dalsza nasza wędrówka staje się prosta pod względem geograficznym - po prostu przemieszczamy się od Jałty na północny wschód wzdłuż południowego wybrzeża Krymu. Pierwszym punktem pojałtańskim jest winiarnia w małej wsi kilka kilometrów od miasta, ale prędko okazuje się, że nie dość, że jest to na górce (a plecaki swoje ważą) to wsi nie ma - stoi tylko budynek winiarni. Rezygnujemy więc i po krótkiej lekturze przewodnika kierujemy się kolejne kilkanaście kilometrów na północny wschód do miejscowości Uties.

... tylko tutaj można spróbować min. wyśmienitego Kagora po 1 UAH za 100 ml lub kupić unikatowy napój do plastikowej butelki (1 l kosztuje od 7 do 20 UAH w zależności od gatunku). W Uties należy koniecznie wejść na szczyt skały dominującej nad przylądkiem Płaka i spojrzeć na imponujący stąd widok masywu Ajudah. Gdyby wypitego wina okazało się zbyt wiele, zawsze można przenocować w którymś z setek oferowanych tutaj pokoi - cała miejscowość jest jednym wielkim hotelem i żyje tylko z turystów... ("Krym. Półwysep rozmaitości... oraz Lwów, Kijów, Odessa", red. A. Grossman, wyd. Bezdroża, Kraków 2007, s.187-188).

Uties wybraliśmy skuszeni powyższym opisem i ogólnymi okolicznościami: zmęczenie po bardzo wczesnej pobudce, późna już godzina, no i fakt, że z naszej ósemki trzy osoby nie miały namiotu i potrzebowały jakiejś kwartiry). Przewieźliśmy się więc najdłuższą w Europie (i ponoć jedyną idącą przez góry) linią trolejbusową i wysiedliśmy w jakiejś głuszy, na bardzo wysokim, klifowym Wybrzeżu Morza Czarnego. Serpentynami w dół cztery kilometry i po niecałej godzinie stanęliśmy pod bramą Utiesu.

I wtedy się zaczęło. Strażnik z karabinem powiedział niet! i okazało się, że teren Utiesu jest zamknięty i bez przepustki wejść nie można. Pojawiła się pierwsza, lekka jeszcze konsternacja. Pogłębił ją wywiad środowiskowy, z którego wynikało, że poza tą zamkniętą zoną absolutnie nic nie ma w okolicy. W końcu jednak okazało się, że trzeba przejść trzysta metrów dalej, do dziury w płocie przy śmietnikach, z której korzystają wszyscy. Wytypowaliśmy grupę rusofonów do zbadania tego terenu i znalezienia noclegu. I wtedy zaczęło się na dobre.

Uties jest wcielonym snem antyesencjalisty - nie da się powiedzieć czym ono jest. Jest skrzyżowaniem miasteczka, zamkniętej zony, sanatorium, blokowiska, ogródków działkowych, kurortu nadmorskiego i Bóg wie czego jeszcze. Weszliśmy przez tę dziurę w płocie i... to wyglądało naprawdę dziwnie. Najpierw uderzyła nas potworna gęstość zabudowy (również tej w cudzysłowiu), potem wyrósł nam przed oczami jakiś blok, z którego okien wychylały się kobiety oferujące nam nocleg w swoich pokojach. Potem jedna złapała nas za rękę, zapytała ile nas jest i na ile nocy, po czym... poprowadziła w dół po schodach do czegoś co wyglądało jak jakiś leżący w rozpadlinie ogródek działkowy bez działki, odemknęła kłódkę z łańcucha spinającego furtkę (sic!), potem się okazało, że tam siedzą jacyś ludzie... Pani w końcu zaproponowała nocleg dwóm osobom w jakiejś rozpadającej się bieda-budzie z dykty... Naszym głównym wrażeniem była chęć wydostania się z tego miejsca. Stało się jasne, że tytuł książki Jacka Hugo-Badera nie jest przesadą, ani pudłem - - rzeczywistość postsowiecka, jest absurdalna do granic delirium.

Chwilę później dla odmiany zaproponowano nam nocleg po jakiś astronomicznych cenach w jakimś super-elegancko odnowionym domu. Ale my już kupiliśmy po trzy piwa i uciekliśmy.

Jasne już było, że w Uties nocować nie będziemy, ale nie bardzo było wiadomo jak się z niego mamy wydostać. Coraz bardziej realna stawała się perspektywa dokupienia piwa i pójścia z namiotami po prostu w step. Wróciliśmy jednak do głównej bramy, a tam strażnik poinformował nas, że marszrutki odchodzą wyłącznie z głównej drogi, cztery kilometry w górę wzgórza. Powiedział to z satysfakcją uśmiechu wyższości, co jest w ogóle zjawiskiem dość ogólnym - wszyscy Ukraińcy (/Rosjanie) do których podchodziliśmy, pytaliśmy się o coś, lub po prostu zagadywaliśmy byli ekstremalnie mili i uprzejmi, wszystko objaśniali, często sami nadkładając drogi, żeby nam pokazać jak gdzieś trafić. Mówiąc krótko: ci, z którymi rozmawia się "z wolnej stopy" byli super. Jednak ci, którzy czuli jakiś choć cień władzy administracyjnej, na przykład ów strażnik, albo nawet kasjerka na dworcu, lubili czasem pokazać swą wyższość. Co oczywiście miłe nie jest.

Ale wracając do Uties. Po paru chwilach dowiedziliśmy się, że jest jednak inaczej: marszrutki są i odchodzą stąd, dosłownie o sto metrów, ale niestety z drugiej strony bramy, której nie możemy przejść. Na szczęście wkrótce nastąpiła zmiana warty i jakoś zostaliśmy przepuszczeni.

Pojawił się jednak nowy problem. Jedzie co prawda jeszcze dziś jedna marszrutka, ale jest absolutnie pełna i nie ma ani biletów, ani możliwości żebyśmy nią pojechali. Dopiero dłuższa perwersja słowna poparta hrywnami spodowowała, że kierowca zgodził się nas wziąć ("w tym kraju jak masz pieniądze to wszystko jest możliwe, a nawet legalne"). Mieliśmy jednak leżeć na ziemi (razem z plecakami) i udawać, że nas nie ma. Na wypadek milicji - żeby się nie zorientowała, że jedzie dużo więcej osób niż jest dozwolone.

W warunkach mocno bojowych dotarliśmy do Ałuszty - większego miasta nieco dalej wybrzeżem na północny wschód. Zapadał już wieczór i powstała ponownie kwestia noclegu. Tutaj sytuacja była o tyle gorsza, że plaża ani żadne "na dziko" nie wchodziło w grę. Byliśmy po prostu w centrum sporego miasta, a plaże miejskie opdadają jeśli chodzi o namioty. Udaliśmy sie więc na dworcową giełdę babuszek i dłuższą chwilę prowadziliśmy negocjacje, kto weźmie wosiem cziełowieka na jedną noc. Były z tym problemy, w końcu jedna z nich się zgodziła i to za dziwnie niską cenę (pozostałe popatrzyły na nią z miną w której było zapisane oskarżenie o psucie rynku).

- Kak dalieko?
- Normalna!


Okazało się, że normalna to jest jednak jeden długi przystanek trolejbusem plus parę minut przez sowieckie blokowisko (które jest totalne, podejść z piwem do miejscowych chłopaków pod trzepak i pogadać o życiu byłoby doświadczeniem granicznym). Wciągnęliśmy powietrze, ale na miejscu się okazało, że nasza babuszka jest jedynie pośredniczką, a właściwa właścicielka mieszkania zaprezentowała nam uśmiech złotych zębów i usłyszawszy cyfrę osiem powiedziała niet i nie pomogły już żadne argumenty. Tak to zapadała noc i zostaliśmy na lodzie.

Powrót to kwadrans piechotą wzdłuż trakcji trolejbusowej. Z czyichś zmęczonych ust pada znamienne wyznanie: "Jezu! Ile tu się dzieje! Przecież to co myśmy przez ostatnie pół godziny zrobili, to ja normalnie robię przez, nie wiem... miesiąc!".

Co dalej? Cóż, uderzyliśmy raz jeszcze na giełdę noclegową, ze świadomością jednak, że nasza pozycja znacznie spadła. Dysponowaliśmy jednak tajnym asem - mianowicie tą częścią grupy, która pilnowała plecków i przez babuszki nie była widziana. Koniec końców, coś się wynegocjować udało. Poszliśmy i tym razem okazało się, że... po niewiele wyższej cenie niż poprzednia wylądowaliśmy w normalnym hotelu o w pełni europejskim standardzie. Prysznic po tych wszystkich przejściach był zasłużoną nagrodą.

I tak to właśnie jest. Europa sięga tam, dokąd sięga prastara grecka zasada "wszystkiego wedle miary". Tam gdzie miara i harmonia się kończą, tam się zaczyna Azja - kontynent kontrastów. Ten schemat powtarzał się przez cały czas pobytu na Ukrainie - zapoznając się tam z czymś nowym, nigdy nie wiedzieliśmy do czego trafimy. Każde miasteczko do którego przybywamy mogło się okazać zapadłą wsią w której nie ma nic, gigantycznym postsowieckim, rozpadającym się blokowiskiem, albo eleganckim i w pełni cywilizowanym kurortem. "W tajdze spraw nie pojmiesz".

A wieczorem ostatnia noc w ósemkę przy stoliku w hotelowej restauracji.

Przodem do księżyca, czyli dzień szósty

Rano na ałusztańskim dworcu rozstajemy się z chłopakami i z ósemki robi się piątka. Kupujemy piwo na drogę i jedziemy (a droga jest piękna tym razem) do wsi Rybaczoje, kolejne dwadzieścia kilometrów dalej wybrzeżem. Rybaczoje jest miejscem zadziwiającym, składa się z szosy która biegnie o dwadzieścia metrów od plaży, rzędu budynków i straganów porastających tę szosę z obu stron, oraz samej plaży, kamienisto-piaskowej, zapełnionej ludźmi i namiotami. "Camping" polega na tym, że śpi się w namiocie na plaży, płaci się ileś hrywien i ma się dostęp (podobno) do kranu. Nocleg na dziko polega zaś na tym, że śpi się w namiocie na plaży, nie płaci się nic i nie ma się dostępu do kranu. Wybieramy bramkę numer dwa.

Po ciemku już rozstawiamy namioty, a potem leżymy na karimatach i patrzymy w gwiazdy. Krótki kurs astronomii (Trójkąt Letni plus Jowisz) zostaje ochrzczny programem "Kwant". Piwo "Krym", program "Kwant" i Morze Czarne. "Ja to zawsze miałem problemy z tą geografią... te zadania... Teraz jesz kebab w Warszawie. Oblicz, która godzina jest w Sao Paulo".

Na koniec wieczoru wyjaśniamy sobie zjawisko pełni: "Po prostu... Wtedy kiedy jesteśmy tyłem do Słońca, a przodem do Księżyca".

Maską w stronę wiatru, czyli dzień siódmy


Rano wcześnie zwijamy namioty, zostawiamy karimaty i przez znaczną część dnia (marszrutka dopiero o 15.00) zażywamy socjalistycznego plażowania. Kąpiel, lektury, piwko, obserwowanie ludzi. Potem jedziemy do Sudaku - wielkiej, wartej zwiedzenia i polecenia twierdzy, w której okazuje się jednak, że odbywa się aktualnie turniej rycerski - co podnosi cenę biletu o rząd wielkości. Przekładamy więc jej zwiedzanie na dzień następny, po czym udajemy się do Nowego Światu - zaoczając po drodze na sudaczańskim przystanku kobietę cierpiącą chyba na tytułową chorobę z książki Hugo-Badera.

W Nowym Świecie rozbijamy się z braku campingu w parku miejskim, który jest wielkim spacerniakiem opadającym od miasteczka ku morzu. Stawiamy trzy namioty w zwartym szańcu i przy wejściu napis "Camp Babilon" (bardzo daleko do Warszawy). Niepokoi to jednak starszą panią o mentalności radzieckiej, która przychodzi do nas z pieskiem i peroruje, że zdies' pałatek nie lzia. Ale obiad już dochodzi, więc ją ignorujemy.

A obiad cudowny - na Krymie jest bogactwo warzyw i owoców, ale nikt nie umie ich dobrze w knajpach przyrządzać, przyprawiać i podawać.

Tego wieczoru powstaje zwyczaj, żeby codziennie, systematycznie opowiadać Białą gorączkę - nie czytaną przez większość uczestników książkę-relację z podróży J. H.-B. samochodem zimą przez Syberię. Niestety, jakoś szybko to upadło i nie wyszliśmy poza pierwszy rozdział.

Zawsze stawiam samochód maską w stronę wiatru. Na wszelki wypadek. Jeśli wieje z innej strony, może tłoczyć trujące spaliny do środka.

Zostawiam samochód na wolnych obrotach, żeby grzał. Paliwa nie zabraknie, bo zużywa tylko około jednego litra na godzinę, a mam przecież co najmniej pół zbiornika.

To najświętsza zasada podróżowania w zimie samochodem po Syberii. Tankować tak często, żeby zawsze było conajmniej pół zbiornika. Jednak przed ułożeniem się do snu zawsze wyłączam silnik. Za duże ryzyko. Wiatr zmieni w nocy kierunek, i już się nie obudzę
(Jacek Hugo-Bader, "Biała gorączka", wyd. czarne, Wołowiec 2009, s. 12).

On byw u Krymu, czyli dzień ósmy


Rano przychodzi gość wygladający już groźniej - 40 l., schludny i w ogóle, z ambicjami "oczyszczania terenu", i mówi, że mamy pięć minut. Terminem się nie przejmujemy, ale i tak się zwijać musimy bo czas goni, więc wkrótce się ulatniamy.

Szukamy winiarni, której zwiedzanie mamy zaplanowane, znajdujemy po pewnym czasie, ale okazuje się, że dziś można tylko oglądać, a nie ma degustacji. A do oglądania są dwa pokoje obiwieszone zdjęciami jakiś ludzi. Dziwne. Nie ma łazienki.

Potem jedziemy autobusem do Sudaku i zwiedzamy twierdzę. Jest naprawdę imponująca i rozległa, ale krótki wywiad z nagabniętą przewodniczką potwierdza przeczucia - powyżej zaznaczonej na kamieniach linii jest to rekonstrukcja. I oczywiście wypada, że jest to jakieś 90%. Tłumy, ale wielka przestrzeń, coś jak Akrokorynt, ale mnóstwo turystów - część tylko w spodenkach, z piwkiem i łańuchem na szyi, a la russe.

I - oczywiście - mnóstwo dziwnych zdarzeń. Na przykład: tańczący jakąś sambę Murzyni. Obyczaj przyczepienia tasiemek (dwie hrywną za sztukę do drzewa). Wieszamy czerwoną (miłość) i zieloną (Legia). Ze szczytu widok jest piękny.

Potem szybki posiłek i jedziemy do Starego Krymu, który jest cichym, spokojnym miasteczkiem, położonym malowniczo pośród pagórków, dębowo-grabowych lasów i żródełek (...) Zabytki Starego Krymu raczej nie przyciągają wielu turystów, za to odczuć można specyficzną atmosferę, przywodzącą na myśl owe czasy, kiedy roiło się tu od rozmaitych ludów i języków... ("Krym. Półwysep rozmaitości...", op. cit., s. 296). Pomysł jest prosty: chcemy pojechać tam, gdzie coś jeszcze z owej dawnej atmosfery przetrwało. Do miejsca w miarę mało tkniętego niszczącą wszystko ręką sowietyzacji - i był to dobry wybór, bo Stary Krym okazał się jedynym miejscem gdzie tę atmosferę jakoś poczuliśmy. Cała reszta jest niestety zsowietyzowana totalnie i w najgorszym tego słowa znaczeniu - przyroda, owszem, piękna, bo tego akurat zniszczyć się nie udało, ale cała reszta nosi potworne piętno sowieckiej okupacji. Zarówno sfera administracyjna, jak i infrastrukturalna, jak i - przede wszystkim - mentalna.

Wysiedliśmy na zagubionym wśród stepów dworcu i ogarnęła nas radość etnograficzna - faktycznie byliśmy w głuszy. Absolutny spokój, cisza i senność. Zwiedzamy maleńkie i cudne Muzeum Tatarów Krymskich ("Koran nie dopuszcza spirytualiów... no ale wino było...") i spacerujemy chwilę po miasteczku, które było kiedyś stolicą chanatu (to tutaj albo do Bakczyseraju posłować musiał Skrzetuski). Potem siadamy na przedwieczorny posiłek w klubue nocnym "Diesel" - rachunek jest astronomicznie niski.

A potem wychodzimy w ciemność i chłód (po raz pierwszy jest zimno!) krymskiej nocy, wychodzimy z miasteczka i szukamy źródełka świętego Pantaleja, obok którego można się ponoć rozbić. Ciemno, łąki, drzewa i wądoły. Oczywiście nic nie znajdujemy i rozbijamy się po prostu w polu, które rano się okaże pastwiskiem.

Tej nocy po raz pierwszy słyszymy śpiew muezina.

Na przekór ponieśmy ku niebu ektenie, czyli dzień dziewiąty


Rano udajemy się na poszukiwanie źródełka świętego Pantaleja. Okazuje się, że nie jest to tylko źródełko ze świętą wodą - jest tam też maleńka, cudowna cerkiew. Zwiedzaliśmy na Krymie wystarczająco wiele cerkwi, żeby przekonać się, że świątynność czuć w nich o wiele silniej niż w kościołach katolickich - misterium tremendum jest jakoś w nich mniej rozdrobnione i rozwodnione pogodną radością. Cerkiewka przy źródełku świętego Pantaleja jest jednak o tyle wyjątkowa, że tutaj nie trzeba do niej w ogóle wejść, żeby to poczuć. W świątyni w centrum Jałty jest piorunujący kontrast między gwarnym miastem na zewnątrz, a mrokiem i blaskiem płonących świec wewnątrz - a tutaj sytuacja się odwraca, niesamowita jest zewnętrzeność, samo wkomponowanie cerkwi w surowy, nie ruszony ręką człowieka majestat natury. Składamy żiertwu na chram.

Potem zwijamy obóz i idziemy zwiedzać meczet, z którego straszył nas nocą muezin. Trafiamy nawet na oprowadzającego - mówi on przedziwną mieszanką rosyjskiego, tatarskiego i czegoś jeszcze innego. Potem sprint na marszrutkę i jedziemy do Teodozji.

Która wygląda zniechęcająco. Nagromadzenie niekorzystnych wrażeń: jeden to dworcowa ubikacja, dwa to potworne blokowiska, trzy to fatalny wygląd plaży miejskiej, cztery to jakieś wałęsające się psy i atmosfera ogólnego rozkładu. Między tym wszystkim sunie wykopem pociąg towarowy wiozący jakiś gruz. Komunizm to władza rad i elektryfikacja - a nie ma ani jednego, ani drugiego. Lokomotywa jest spalinowa i zatruwa powietrze oparem czadu.

Idziemy monstrualnie długim deptakiem nadmorskim (im. Lenina), na którym gęstość straganów wynosi dziesięć na metr bieżący. Kupujemy ordery i Moskwę-Pietuszki. Spać nie ma gdzie więc wracamy na dworzec i chcemy kupić bilety do Kerczu, bo siedem kilometrów za miastem (w sensie za Teodozją w kierunku na Kercz) mieści się "Baza turystyczna Zołotoj plaż". Pani w okienku wyjaśnia, że do tego nie trzeba wsiadać w autobus mieżdugorodnyj, bo wystarczy normalna linia miejska. Ale wcześniej ma miejsce zabawna scenka: do okienka podtacza się zalany w trupa jegomość i chce kupić bilety do Symferopolu. Pani odmawia i mówi, że on pjany. Gość rezygnuje, odtacza się na bok, a w kolece nawiązują się nici uśmiechów.

- On użie gotow, sztoby ujeżdżat' w Simfieropol.

Kupujemy więc wino i udajemy się (100 metrów) na przystanek autobusów. Zanim jednak przyjechał pierwszy z nich, zobaczyliśmy kolejny metarforyczny obrazek będący syntetycznym streszczeniem kilku problemów z którymi boryka się ta część świata. Oto na światła podjechał z piskiem opon luskusowy terenowy wóz. Przez uchylone okna wylewała się dudniąca, potwornie głośna muzyka i widać było kierowcę i jego pasażera - obwieszonego złotem typa, przy którego wyglądzie facjata Ali Agcy wydaje się niewinna i uduchowiona. Przez otwarty dach wychylały się do pasa pasażerki z tylnego siedzenia - dwie młode, skąpo ubrane i przeraźliwie ostro umalowane dziewczyny. Jedna z nich trzymała w ręku butelkę piwa, druga ręce szeroko rozrzuciła, a obie wydawały z siebie głośne skrzyżowanie krzyku z nieokreślonym piskiem. Jeden obrazek wart tysiąca słów, jak to mawiają na wschodzie.

Potem okazało się, że autobusy są napchane tak potwornie, że nie mamy absolutnie żadnych szans zmieścić się w którykolwiek z nich. Trzeba jechać taksówką, czyli wynajętym typem z prywatnym samochodem. Ustanawiam swój życiowy rekord negocjacyjny:

On: Trista.
Ja: Piat'dziesiat.
On: Sziest'diesiat.
Ja: Sogłasno!


Jedziemy te siedem kilometrów, mijamy nieskończoną ilość dyskotek i w końcu docieramy na miejsce. Okazuje się, że "baza turystyczna" składa się z wąskiego pasa trawy między szosą, a plażą, na której rozbijają się turyści na wakacje socjalistyczne totalnie - przyjeżdża się w miejsce gdzie nie ma nic, stawia samochód, puszcza z niego muzykę, rozbija namiot, wykopuje latrynę...

Rozbijamy się w końcu na plaży. Gotujemy, patrzymy na błyskawice w oddali. A w nocy burza. Namioty nie przeciekają, ale trzeba wyjśc, poprawić wyrwane wichurą śledzie. Potem grzmoty odchodzą nad Morze Czarne.

Atomelektrostancja Szcziołkino, czyli dzień dziesiąty


Kolejnym punktem naszej podróży miał być Kercz, ale... Szcziołkino to miasto-ofiara socjalizmu. To najmłodsze krymskie miasto zostało założone w 1978 r. zupełnie od zera, z przeznaczeniem dla budowniczych i przyszłych pracowników powstającej w pobliżu wielkiej elektrowni atomowej. Nazwano je na cześć Kiryłła Szcziołkina (1911-68), ojca radzieckiej bomby wodorowej. Problem miasta od początku tkwi w tym, że wybudowano bloki, zasiedlono je ludźmi, wyłożono miliard dolarów na budowę elektrowni, a system socjalistyczny się rozsypywał i władze nie mogły już dłużej ignorować ogromnej kampanii sprzeciwu (a protesty były od samego początku), jaka była skierowana przeciw tej budowie, m.in. głodowali tutaj krymscy "zieloni". W efekcie budowę przerwano, a mieszkańcy miasteczka zostali zostawieni samym sobie. Dziś Szcziołkino liczy 16 tys. mieszkańców i wreszcie przestało się wyludniać (...) Jest tu piękna, piaszczysta, bezpłatna plaża, z pasem pokruszonych muszelek na skraju wody. Morze jest wprawdzie mętne, ale ciepłe i płytkie - 100 m od brzegu nadal sięga do pasa. W dodatku latem w nocy fosforyzuje plankton - wystarczy poruszyć ręką w wodzie (...) Widok nieco psuje platforma wiertnicza, choć dla niektórych jest to dodatkowa atrakcja (...) osobliwością miejsca jest to, że ponad 40% mieszkańców ma wyższe lub średnie specjalistyczne wykształcenie. Jednak równie ciekawy jest kolejny fenomen: 97% mieszkańców wynajmuje turystom pokoje! (...) Uwaga, w mieście nie ma ulic, są tylko numery domów (...) Nieszczęsna elektrownia atomowa AES (atomelektrostancja) za miliard dolarów znajduje się między Lenino i Szcziołkino, przy jeziorze Aktaszskoje (przystanek Strojbaza). Ciekawy jest szczególnie szkielet wielkiego reaktora. Miejscowi szabrują masowo złom, więc ciekawe jest, ile jeszcze postoi... (ibidem, s.306-307)

Skuszeni takimi opisami w przewodniku zmieniliśmy cel i zamiast do Kerczu zdecydowaliśmy się jechać do Szcziołkino (spotkani przypadkowo Polacy wzmogli jeszcze naszą ciekawość, bo w ich przewodniku Pascala wyczytaliśmy, że miasto wygląda dość osobliwie - prosto z plaży wyrastają dziewięciopiętrowe bloki). A więc powrót na dworzec w Teodozji i marszrutka do Szcziołkino. Piwo na drogę i jazda.

Cały czas leci techno z jakiegoś magnetofonu (to akurat pasuje, bo kiedyś odbywał się tu sławny ponoć na całą Europę Wschodnią festiwal "Republika Kazantyp"), a po półtorej godziny faktycznie ukazuje się w środku stepu olbrzymi, betonowy sarkofag niedoszłego reaktora. A potem jeszcze kilka kilometrów i jesteśmy na miejscu.

Piętnasta, upał. Giełda babuszek (97%...) i wkrótce wynajmujemy sobie pokój u jednej z nich. Mycie, pranie, odświeżanie - ostatni postój przed dłuższą podróżą do Stambułu. Pani jest miła, ale dość niesympatycznie domaga się dodatkowych 20 hrywien (8 złotych) za skorzystanie z kuchni. Jemy i idziemy w, a raczej za miasto.

Szcziołkino faktycznie wygląda tak jak to opisano w przewodniku - niemal dziki brzeg morza i nagłe blokowisko, ale dziś jest już niezłym turtystycznym minicentrum, korzystającym z tego, że okolica jest naprawdę przepiękna. Plaża, piękne wydmy. Idziemy na przylądek Kazantyp mocząc nogi w Morzu Azowskim. Koniec lądu jest piękny - skały, widok na rozświetlone miasto. Nad nami meteory - Perseidy zbliżają się do maksimum.

Pierwyj raz jedu Simfieropol-Odessa, czyli dzień jedenasty

Szcziołkino (35˚ 50' E) jest najbardziej na wschód wysuniętym punktem naszej podróży. Rano zwijamy się i rozpoczynamy drogę na Stambuł. Awtowakzał i autobusik do Symferopola. Po czterech godzinach jesteśmy na miejscu, zakupy, piwko i wsiadamy w nocny pociąg do Odessy. Tak samo płackartny jak poprzednio, ale nowocześniejszy, elektroniczne wyświetlacze, czy tualiet zaniat' czy swobodnyj, czystsza pościel itd. Jedziemy całą noc.

Kuter odpłynął przed godziną, czyli od dnia dwunastego do piętnastego, czyli podróż Odessa-Stambuł

Dworzec w Odessie robi wrażenie wstrząsające. Wysiadamy na peron o szerokości dwóch metrów i szerokości trzech, a potem idziemy dobre czterysta metrów (peronem!) w stronę gigantycznego dworca z napisem witamo w misto-gieroj Odessa (oficjalne napisy na są po ukraińsku, a nieoficjalne na murach głoszą, że Krym eto Rossija). Wychodzimy z dworca na miasto i na dworcowych schodach (to te słynne potiomkinowskie) siadamy na naradę. Tutaj rozdzielamy się na dwójkę i trójkę - spotkanie za trzy dni w Stambule.

Ale za nim w dalszą drogę - krótki spacer po Odessie. Faktycznie, miasto zasłużyło sobie na miano "perły Morza Czarnego", ale obecnie, choć dalej piękne, jest już mocno zniszczone. Przypomina trochę Kraków, a już na pewno Lwów - piękny styl zmarnowany przez komunizm.

Widok na morze, śniadanie i na dworzec autobusowy. Wsiadamy w autobus do miejscowości Izmaił lężącej już nad Dunajem. Liczymy, że skoro na mapie jest zaznaczone, że w Izmaile jest port, a w Tulcei po stronie rumuńskiej jest przystań promowa, to coś tam musi przecież pływać, żeby nas te kilkanaście kilometrów przez deltę przewieźć. Niestety! Miasteczko jest piękne, ciche i spokojne - widać, że lata świetności ma już za sobą. Morskij wokzał jest majestatyczny, ale wszystko tu nosi wszelkie znamiona pustki. I nie mylimy się: rozmowa z dyżurującym tu (nie wiadomo zresztą po co) urzędnikiem przynosi smutną wieść, że kiedyś były codziennie promy, a dwa razy w tygodniu nawet statek do Bułgarii, ale od kiedy Rumunia weszła do Ewrosajuza, a Ukraina niet, to regularnych kursów już nie ma. Czasem tylko jakiś kuter przypłynie z Rumunii, ale akurat dziś był i odpłynął przed godziną i nie wiadomo kiedy teraz przypłynie. Mówiąc krótko - nic się nie da zrobić. A wpław byłoby ciężko.

Wracamy więc na dworzec autobusowy (po drodze zaczepia nas dwóch Anglików pytając o tańszy hotel - aktualnie mieszkają w jedynym w mieście po 400 hrywien za noc i wydaje im się to trochę za dużo) i cudem łapiemy autobus do miejscowości Reni, o której wiemy, że w jej pobliżu jest przejście graniczne. Reni dzieli od Izmaiłu 45 kilometrów, ale po pierwsze droga jest daleka od linii prostej, a po drugie jedziemy po bezdrożach tak totalnych, że trwa to półtorej godziny. Kiedy zjeżdżamy do wsi Pierwomajskoje prędkość średnia spada do piętnastu kilometrów na godzinę - a i tak rzuca, tak potworne są wyboje. Jesteśmy na absolutnym końcu świata, Babadag wymięka. Koniec ZSRR, koniec wszystkiego. Miejscami czujemy się jak w osiemnastym wieku.

W końcu Reni. Miasto jest dziwne. W większości zaciemnione, sprawia wrażenie opuszczonego. Jak to się mówi - wiatr tutaj ma pętlę. Spotykamy parę braci Polaków i z pomocą kierowcy znajdujemy miejsce do spania. Budynek jest ciemny, nosi napis "Dworzec morski" i chyba jest/był hotelem. Gość z recepcji wynajmuje nam czteroosbowy pokój chyba na lewo, bo nie żąda paszportu ani nic, prosi tylko, żeby wszystko w pokoju było akuratno i sugeruje, że wszelkie połączenia najlepiej nam będzie złapać wcześnie rano.

Kontynent kontrastów... Cena jest niska, a okazuje się że mamy olbrzymi dwupokojowy apartament, z przedpokojem i łazienką. Ilość metrów kwadratowych jest naprawdę porażająca - wrażenie przestronności potęguje jeszcze ogólny niedomiar mebli. I zaraz potem kolejna przygoda, po raz ostatni dokumentująca tę kompletną nieprzewidywalność.

Oto bankomat zjada kartę. Wydaje się, że w takich okolicznościach (na końcu świata) jest to trąd całkowity. Ale nie - rozmowa z hotelowym cieciem i zaraz dzwoni on do szefowej banku. Spoko, będzie na miejscu o wpół do dziesiątej.

- Siewodnia ili utrom?
- Siewodnia!

Poszliśmy na piwko i faktycznie, o godzinie 21.28 zjawiła się baba o wyglądzie socrealistycznej bufetowej w towarzystwie jakiegoś milcząccego typa. No to dramat - myślę - co oni tu wskórają? Zaczynam zagajać rozmowę, oni coś odbrukują, sytuacja wydaje się ciężka. Ale zaraz baba wyciąga olbrzymi komplet kluczy, otwiera drzwi, zapala się neon - i się okazuje, że tu w ogóle jakiś bank jest. Ona wchodzi, otwiera ten bankomat i po minucie podaje mi kartę.

- Wasza?
- Da, spasiba..


I tyleśmy ją widzieli.

Rano forsujemy granicę. W ogóle sytuacja graniczna jest taka, że między Mołdawią a Morzem Czarnym przejścia ukraińsko-rumuńskiego nie ma (mieli otworzyć, ale nie otworzyli z powodu ogólnych napięć między oboma państwami). Trzeba się transferować przez Mołdawię - najpierw przejście ukraińsko-mołdawskie, potem mołdawsko-rumuńskie. Między nimi dwukilometrowy spacer mołdawską szosą. Tak w ogólności, to na wjazd do Mołdawii potrzeba wizy, ale utarte jest chyba, że na ten fragment to nie, zresztą... sytuacja jest generalnie niejasna.

Pierwszy napotkany strażnik przegląda paszport i notuje naziwsko na maleńkiej karteczce, którą trzeba zachować do dalszych procedur. Potem podchodzi się do budki celnika, który z groźną miną skierował się w stronę naszych plecaków, ale tylko po to, żeby podnieść swoją filiżankę z kawą, koło której nieopatrznie je postawiliśmy. I jest nader uprzejmy: "Kofie? Koniak?". Procedura jest jednak procedurą i wędrujemy z paszportami i świstkiem kilkarkotnie między celnikami ukraińskimi i mołdawskimi. W końcu nas puszczają i możemy wejść na Mołdawię.

Z pobocza podnoszę mały czarny kamyk na pamiątkę, po czym łapiemy stopa - dodatkową komplikacją jest fakt, że przejście mołdawsko-rumuńskie nie jest przejściem pieszym, trzeba je pokonywać samochodem. Za 20 hrywien dowozi nas do granicy jakiś Mołdawianin, który kręci się po tej drodze chyba tylko w celu podwożenia turystów. Potem jeszcze "przekazuje" nas jakiemuś innemu typowi, tkwiącemu w kolejce na granicy.

Tym razem jednak wynikają problemy. "Nasz" kierowca jest bardzo miły, pyta jak się żyje w Warszawie, chwali rosyjski akcent, ale okazuje się wkrótce, że układ z celnikami jest taki, że albo się przewozi papierosy, albo innostrańców. A "nasz" ma i jedno i drugie i żadne hrywny już nie pomagają - papierosy zostają w depozycie na granicy, kierowca się wścieka i z prędkością miliona kilometrów na godzinę wwozi nas do Rumunii. Tak mu śpieszno wracać po te papierosy, że podwozi nas tylko na przedmieście miasta Galati (kilka kilometrów za granicą). Zostajemy sami wśród wałęsających się wśród ruin krów.

Podwózka bliżej centrum i znalezienie kantoru są nieco problematyczne, ale po pewnym czasie siedzimy już w autobusie do Konstancy.

Quid melius Roma? Scythico quid frigore peius?
Huc tamen ex ista barbarus urbe fugit.


W Konstancy trafiamy na święto morza - parada okrętów, orkiestry, fakerwerki. Nocujemy w wynajętym pokoju u pani, która na zapytanie "czy to jest ulica Marka Aureliusza?" (bo takiej szukaliśmy) odpowiedziała, że tak i że możemy u niej przenocować.

A potem już tylko podróż do Stambułu. Na granicy osobliwości wjazdowe - zdobywanie wizy tureckiej polega na tym, że na ścianie wisi olbrzymi cennik, gdzie podane jest mnóstwo narodowści (włącznie z Santa Lucia) i przy każdej wysokość opłaty w dolarach i euro. Nikt niczego nie sprawdza, płaci się i stempelek ląduje w paszporcie. A ściany obwieszone Atatürkiem. Kontrola bagazy odbywa się podobnie:

- No drugs.
- Hi! Where are you from?
- Poland.
- Poland? What are you doing here? You must be crazy!


Dwie godziny później jesteśmy w Stambule.

On będzie Miasto, czyli od dnia piętnastego do dziewiętnastego

Który jest miastem przede wszystkim ogromnym i przede wszystkim nieporówananie bardziej europejskim niż cokolwiek co widzieliśmy na Ukrainie, w Mołdawii, Rumunii czy Bułgarii. Wrażenie robi już autostrada dojazdowa, a także ilość bramek (18!) przez które się na nią wjeżdża. W Stambule zatrzymujemy się u niejakiego Mehmeta znalezionego przez hospitalityclub.com. Interes okazuje się dobry, bo pierwszego dnia pojawia się Mehmet ze swoim kumplem i informują nas, że wybierają się na dwa dni do Izmiru (dawniej Smyrna) i oczekują od nas tylko tyle, żebyśmy pomogli im znieść do samochodu telewizor (monstrualnie duży) i podstawę pod niego (jeszcze większą). Jakimś cudem się to udaje, upychamy ich w nieprawdopodobnie zatłoczonym samochodzie, po czym chłopcy mówią Have fun! i jadą. I tyleśmy ich widzieli, później przyślą tylko SMS-a, że jeszcze nie wrócą i w ten oto sposób mamy do własnego użytku na pięć dni mieszkanie na szóstym piętrze w centrum Stambułu. Oczywiście za darmo. Gościnność faktycznie istnieje.

Jedynym minusem mieszkania jest panująca w nim duchota - okna w dwóch pokojach wychodzą na podwórko, które jest studnią w sensie dosłownym (odległość do ściany bloku z drugiej strony wynosi półtora metra), a tylko jedno jest otwarte na świeże powietrze i dochodzące z miasta śpiewy muezinów. Ale to jedyny minus.

Oglądamy sobie stadion Besiktasu (jest pod bokiem), robimy zakupy w Realu (tamże) w którym (jak w wielu miejscach w Turcji) boją się terrorystów i prześwietlają wszystkich wchodzących. Przez most Galata przejeżdżamy nad zatoką Złoty Róg i w historycznym centrum miasta oglądamy Hagę Sofię i Błękitny Meczet. Promem przepływamy przez Bosfor i zjadamy sobie po azjatyckiej stronie najlepszy kebab na całej wyprawie (a jest w czym wybierać! kebabów w Stambule jest na każdej ulicy więcej niż Pudzianowski wyciska kilogramów w najlepszy dzień - problem w tym, że podają go nieco inaczej niż u nas; w Polsce standardem w kebabie jest to, że się go bierze do ręki i się idzie, a stoliczki są tylko dodatkiem; tam inaczej - standardowy kebab to mini restauracyjka z kelnerem itp., a także z dużo większym wyborem niż u nas; trzeba się nieźle nagłówgować, żeby trafić na to, do czego jesteśmy przyzywczajeni - zwłaszcza, że na ogół podają te kebaby potwornie suche, bez sosów; ostatecznym optimum wypracowanym czwartego dnia jest durum [czyli coś na kształt chleba pita] tavuc [z kurczaka]).

Oglądamy Muzeum Sztuki Islamu (przy opsie którego twórców naszego przewodnika poniosła nieco wyobraźnia) i nie oglądamy Pałacu Topkapi (tutaj wyobraźnia poniosła tego, kto ustalał ceny biletów). Zapuszczamy się w olbrzymi Kryty Bazar, trafiamy wreszcie nad Morze Marmara, gdzie miejscowi prezentują konkurs skoków do wody, a na redzie stoi większa ilość statków niż ktokolwiek z nas kiedykolwiek widział za jednym zamachem.

A w piątek, 21 sierpnia, pożegnanie, metro i lotnisko im. Atatürka. Od wysokości Puław samolot leci cały czas nad Wisłą.